Jedziemy sobie przez dość urokliwy fragment Argentyny i jakoś więcej niż 100 kilometrów dziennie przejechać nie możemy. Droga jest raz asfaltowa, a raz szutrowa. Jest weekend, w tym turystycznym kawałku dużo samochodów, a także rowerzystów, a kurz taki na szutrze, że jedzie się jak we mgle. Tak wygląda jazda po legendarnej ruta 40. Za to jak my teraz kochamy asfalt. Asfalt to bajka, i krajobrazy piękne, i pył nie wchodzi do nosa i jazda cicha i płynna. Chętnych do przemierzenia Argentyny na rowerach ostrzegamy, że po szutrze jedzie się obrzydliwie i można się nabawić choroby płuc, choć rzeczywiście można zostać bohaterem. dość sporo tu takich śmiałków, nadziwić się nie możemy.
Ponadto sceneria jest więcej niż alpejska, bo oprócz wysokich szczytów, są tu olbrzymie, dzikie jeziora długie na kilkadziesiąt kilometrów, jedziemy obecnie z San Martin de los Andes w kierunku San Carlos de Bariloche. Świeże powietrze nas tu wykańcza. Apetyty mamy na jedzenie i na spanie. Wszystko nam tu smakuje, a najbardziej to, co przyrządzimy sobie w kamperze. Jutro na śniadanie zaplanowaliśmy grzanki Kubusia Puchatka z boczkiem. Do lunchu popijamy niezłe piwo argentyńskie, do obiadu pyszne wino ( obecnie zrezygnowaliśmy z chilijskiego na korzyść argentyńskiego), a do lekkiej kolacji Whisky na miodzie albo bez, ale niestety bez lodu. Staramy się kłaść do łóżka wcześnie, żeby przed dziewiątą wstać, no bo na południowy przylądek Ameryki trzeba kiedyś dotrzeć. Generalnie Chile jak i Argentyna nam sie podoba głownie ze względu na niesamowite dziewicze krajobrazy, żadnego przemysłu, potężnych miast, tak ma być.
Czekoladki u mamusi w San Martin de los Andes
Lago Lacar, nad którym leży San Martin de los Andes
Zbierają się chmury, ale deszczu nie będzie.