Suliki w podróży

środa, 24 lutego 2010

Czas się pożegnać / It's time to say Goodbye

Tak to już 6 miesięcy i czas wracać do domu. Dziękujemy wszystkim czytelnikom za zaglądanie do nas i dopingujące komentarze. Mamy nadzieję że bawiliście się z nami dobrze i zachęciliśmy was do spakowania walizek, kiedy u nas pada śnieg.

Zespół redakcyjny pozdrawia z lotniska w Bangkoku

Yes, it's 6 months since we started, our trip is over now ... :)
We would like to thank all readers, we believe that thanks to our blog you could somehow take a part in our adventure like we could be with you thanks to your comments.

See you next time !

Ewa & Paweł

wtorek, 23 lutego 2010

Suliki w Kambodży

W Kambodży poruszamy się głównie autobusami i tuk-tukami. Przyjemnie jedzie się klimatyzowanym autobusem przez kraj, domy w wioskach stoją na wysokich nogach, w palmowym gąszczu. Co prawda sucha pora roku sprawia, że drzewa tracą liście, żeby zaoszczędzić wodę i nie jest tak soczyście zielono jak na Bali, gdzie byliśmy w deszczowej porze. Stolica Kambodży Phnom Phen to bardzo ożywione miasto w porównaniu do Vientiane, stolicy Laosu. Jest piękny pałac królewski, srebrna pagoda i muzeum narodowe, gdzie zgromadzono mnóstwo eksponatów z Angkoru, no i oczywiście muzeum poświęcone reżimowi Czerwonych Khmerów. A po ulicach jeżdżą przede wszystkim Lexusy. Kalekich żebraków, dzieci śpiących na ulicach również tu nie brakuje. Walutą obiegową jest tu amerykański dolar i rodzinny riel. Bankomat nawet nie pyta jaką walutę chcemy, tylko wypłaca dolary. Naszym głównym celem w Kambodży był Angkor, imperium khmerskie, którego czasy świetności przypadają na wieki X - XII. Zanurzone w dżungli ruiny wielu przepięknych i olbrzymich świątyń można odwiedzać przez wiele dni. Ruiny są niepowtarzalne i stanowią prawdziwe pole do popisu dla fotografów, malarzy i grafików. Na wstęp jedniodniowy do Angkoru należy wysupłać 20 dolarów, a jeden dzień to stanowczo za mało. Turystów odwiedzających Ankor jest bardzo dużo, głównie autokarowe wycieczki Japończyków. Angkor jest w trakcie systematycznego zawalania, jedyne znaki ratowania świątyń to drewniane podpórki. Na pytanie na co przeznaczone są pieniądze z biletów wstępu do Angkoru najszybsza odpowiedź brzmi: Lexusy.
Dziś wracamy do Bangkoku.
Zdjęcia z Kambodży

Angkor

We are in Angkor, the old capital city of the Khmer Empire that existed between 9th and 12th centuries. They think that all tourists have unlimited budget and will be the main and probably the only one country budget contributors. It’s probably why they have so many Lexuses here. The entrance fee is 20$ per day/person, but you have stay here at least 2-6 days and today we have been asked to pay 40$ to enter the small fishing village, we refused…. anyway we spent two excellent days on tuk-tuk drive between small and big temples , old palaces, pagodas looking at all what remained from the prosperity days. As you may see there are mainly ruins , surrounded and in some cases ‘eaten’ by tries, but still you can imagine enormity of the buildings. In addition almost everything what remained is covered by beautiful carvings . Unfortunately it’s not maintained or restored almost at all ( they only support collapsing parts of the walls etc. ) so we are not sure how many years it will be available for visitors.. what’s a shame.
Photos from Cambodia

piątek, 19 lutego 2010

$ is not dead for sure

As advised in the net we ordered the bus service from 4000 Islands directly to Phnom Phen in Cambodia. We had limited information what we may expect at the border, but together with around 40 foreigners in the bus we were quite optimistic. It was easy and well organized, the first desk was called ‘Lao check out’ we had to put 1$ per passport to the special suitcase and we got the stamp that we crossed Lao’s border successfully , then we walked 100m to the Cambodian border where we found the second desk called ‘healthy check’ where the second suitcase waited for us. This time they checked if we don’t have fever ( not sure how, but a lot of things are magic here ) , it cost 1$ per person as well, fortunately we were healthy. It should not be a big surprise that after 50m we found the third desk called ‘ visa application’, they asked about one photo, one visa application, official 23$ visa fee and the small suitcase waited for us as well… 1$ per person more and we had got visa ‘on-line’. Why some countries still keeping an expensive computer based visa systems? It’s so simple, you just need 3 suitcases and everybody are happy ! We had an excellent bus service to capital ( Rambo, John Rambo, Fist blood, King Kong and local Karaoke ) and we arrived on time late evening. Phnom Phen is unbelievable city, only 20 years ago it was a ghost city as the Rouge Khmers threw away all inhabitants for 54 months and today we see more Lexuses than in London ! In addition you can pay in the local currency ( Riel ) or in $ without any problems …. I think Poland will join Euro zone in 2016. Going to the Angkor Wat tomorrow.

wtorek, 16 lutego 2010

Si Phan Don

Autobus sypialny z dumnym „Made in Laos” napisem, udekorowany jak choinka kolorowymi światełkami przetransportował nas bezpiecznie z Vientiane do Pakse, na południe Laosu, na granicy z Kambodżą. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze autobusu, kiwało nami jak w hamaku. Dziewczyny z tyłu autobusu piszczały na każdym zakręcie, dopóki nie zasnęły. O szóstej rano, kiedy przewracaliśmy się na drugi bok, okazało się, że dojechaliśmy na miejsce. Zanim otworzyliśmy oczy, stał nad nami już właściciel tuk-tuka, ewentualnie kierowca vana. On wiedział już dokąd chcemy jechać dalej. Wpakowali nas do vana, po godzinie czekania przenieśli nas do autobusu i ruszyliśmy w kolejną trasę. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy na statku, jeszcze 5 minut i byliśmy na wyspie Don Khong na środku rozlanego wokoło Mekongu. Jeszcze tylko chwila i jasny pokój z łóżkiem z białą pościelą i łazienką z ciepłym prysznicem był nasz. Tak zaczęliśmy przygodę z Si Phan Don czyli z krainą 4 tysięcy wysp na Mekongu. Zapisaliśmy się na wycieczkę, zorganizowaną przez właściciela naszego hotelu. Podróż łodzią po Mekongu, piękne (znowu inne) wodospady, delfiny słodkowodne bardzo nam dziś podpasowały. Odwiedziliśmy wyspę Don Det, na której młodzi „backpackerzy” na werandach drewnianych chatek nad brzegiem Mekongu wylegują się w hamakach.
Bieda na wsi jest ładniejsza niż bieda w mieście, bardziej malownicza i fotogeniczna. A turyści sprawiają, że wszystko co tu żyje nie zaśnie. Dla turystów kursują łódki po Mekongu, na turystów na każdym kroku czekają restauracje na świeżym powietrzu, dla turystów buduje się z wielkim wysiłkiem hoteliki, których standard ma być podobny do tego w Europie, dla turystów kwitnie rękodzieło, sarongi, kolorowe obrusy, srebrna biżuteria , torebki, portmonetki. Symbioza pomiędzy dwoma różnymi światami istnieje tu naprawdę.
Jutro, bez względu na tropikalny upał, objeżdżamy na rowerach wyspę Don Khon na około i może na koniec zanim padniemy, wykąpiemy się w Mekongu, bo przecież żyją tu piękne, słodkowodne delfiny, które naprawdę dziś widzieliśmy i 1200 gatunków ryb, co oznacza, że woda jest tu czysta, z resztą na taką wygląda.
Zdjęcia, Mekong

Four Thousand Islands

Have you been at the end of the world ? If not you are welcome to join us at the Don Khong island. We are at the southern corner of Laos close to Cambodian and Thailand border in the middle of the Mekong. Actually our trip from Vientiane in the sleeping, ‘hand made’ bus with 50 almost full size beds inside, it was not so bad at all. Early in the morning after 10 hours we arrived to Paxe . We didn’t have any detailed plan how to get the final destination, but the local guide appeared from nowhere and offered minibus. After short negotiations our backpacks landed on the car roof and… we waited 45min to collect more passengers, when car was full we started our trip, but stopped after 5 minutes in the town, our driver disappeared. As we parked close to the restaurant we thought that it’s a kind of friendly invitation ( driver didn’t speak English at all ) for breakfast. After next 30 minutes the bigger bus parked close to our minivan and driver carried our luggage to the bus. We had been told that we will travel the bigger bus now… fine why not . Just only a short stop close to the ATM and refuel our bus ( definitely not at the petrol station ) and we were on our way to the 4000 Islands. It’s a place where the Mekong is around 14km wide and create archipelago , locals say that it’s many islands here so it’s why they called it 4000 islands – Si Phan Don.
Today we had an organized day, jogging at 6.45, breakfast at 7.45, 8.30 ‘ferry’ to the Don Det and Don Khon islands, 2 hours bicycling, minibus to the waterfalls at 2 pm, 4 pm small boat ride to see freshwater dolphins and back to our island… it was a long day! You can believe or not but we saw dolphins even they have only 10 of them in the Mekong!
Today's lunch

niedziela, 14 lutego 2010

VIP toVientiane

Luang Phabang is a charming place located between two rivers with a small hill ( with temple on the top of course ) in the middle of the town. There are something around twenty temples including the oldest one in Laos Wat… something. It’s the one of few which is not renovated so it looks and you feel almost like in XVI century. Gold paintings on the walls, wooden ornaments , roof with holes so you can see sun, old Buddha(s) …. and orange monks with umbrellas walking around. We also visited waterfalls close to the city and honestly it was the most amazing waterfalls we saw so far in my opinion. Please have a look at provided pictures, torques water in the small and big pools ( swimming as well ) flowing down between trees . Remembering our slow boat experience we ordered the most expensive service to Vientiane called the VIP bus… actually the slow boat was not so bad. Anyway after 10 hours ( 350 km ) drive on the top of mountains with precipices on the left or right or both sides we arrived to the present capital of Lao People Democratic Republic. Honestly it looks like the LPDR including the sickle and hammer red flags. No comments we stay here only 24h waiting for our ‘sleeping VIP bus’ to Paxe. Our trip should take around 12 hours and we will land very close to the 4000 islands on Mekong where we plan to stay 3 days before planned short trip to Cambodia.
PS
Have you ever seen motorbike driver keeping one child on the arm, second one ( maybe 5 years old ) between legs, smoking , keeping sun umbrella on and driving ? It was not at the local circus but it looked like ! Even Indians are not so good ! I guess it's only possible after drinking local whisky, please have a look below, strong enough?

sobota, 13 lutego 2010

Vientiane

Jadą biali jadą z Luang Prabang do Vientiane autobusem klasy VIP (very important person) w stanie krytycznym. Toaleta owszem jest, ale gdy drzwi się zatrzasną, to turyści muszą sobie wzajemnie pomagać w opuszczeniu łazienki, woda się leje po podłodze. Jedna osoba wypróbowała toaletę w autobusie klasy VIP i już nikt więcej się nie odważył. Lepszy przystanek w czasie jazdy, panie na lewo, panowie na prawo i kości można rozprostować. 360 kilometrów ze średnią predkością 30 km/h przejechaliśmy w 10 godzin. Ale to nic, klima była, stary królewski szlak to malownicza droga, można było się napatrzeć do woli. A że życie tu toczy się przy drodze, to było na co popatrzeć. Bambusowe chatki kryte trawą bambusową, talerze satelitarne przy domkach, dojrzewające papaje, strzelające w niebo palmy, dzieciaki pod prysznicem jedynym w wiosce, a wiosek mnóstwo, za każdym zakrętem.
Biedny ten kraj, nawet kontrastów tu brak. Wszędzie tak samo biednie. Ciekawe, że ludzie wydają się szczęśliwi, chyba upojeni tym słońcem i najedzeni ryżem. "Sticky rice" czyli klejący ryż można zwinąć w ręce w kulkę i jeść jak bułkę z masłem.
Szczęśliwie dotarliśmy do stolicy Laosu Vientiane. Teraz odpoczywamy, a jutro wieczorem autobusem sypialnym wyruszamy na południe Laosu do Pakse. Wypróbujemy kolejny wynalazek Laotańskiej Ludowej Republiki Demokratycznej.

Zdjęcia, Luang Prabang

środa, 10 lutego 2010

Sabai di z Luang Prabang w Laosie

Pozdrawiamy z Laosu ! Po 2 dniach na czymś co miejscowi nazywają łodzią a dokładnie slow boatem dotarlismy do starej stolicy Laosu Luang Prabang. Wyprawa była fascynująca, walka o miejsce na łodzi, dopingowanie kapitana do odpłynięcia, wieczorne ( całkowicie po ciemku ) cumowanie i wspinaczka po piaszczystej wydmie w nadziei znalezienia hotelu a nie byliśmy najstarsi na pokładzie :).
Mekong - rzeka rwąca pomiędzy skałami, zagubione wioski na zboczach doliny , miejscowi łowiący ryby, dostarczający produkty na łodziach i szukający złota albo innych kruszców na brzegach, jednym słowem życie jak przed wiekami. W naszej wiosce prąd był między 18 a 22 w pozostałych w ogóle .... Jesteśmy w Luang Prabang, wyprawa dała się we znaki i padliśmy prawie natychmiast po udanym lądowaniu. Bardziej tu turystycznie niż miejscowo, ale mamy nadzieję zobaczyć trochę prowincji w najbliższych dniach.
Laotańczycy są bardzo mili , dogadujemy się z nimi na kalkulatorze, bo to jedyna możliwość ustalenia ceny za cokolwiek ( wszystko w tysiącach i milionach kipów, a angielski nie jest popularny ) ale jest cool. Jedzenie na ulicach w stylu szwedzkiego bufetu bardzo nam odpowiada - za 10.000 kipów masz talerz i można naładować ile się da i czego się da - nie pytajcie o zawartość bo nawet zgadnąć trudno w większości przypadków.
Zdjęcia z naszego spływu po Mekongu można odnaleźć w poprzednim, angielskim poście.

Mekong to Lounag Phabang

We arrived to Chiang Khong which was our gate to Laos late in the evening. Fortunately we have found a very good ( read cheap with hot water ) home stay easily and we still had time for a Thai massage to be ready for 2 days slow boat Mekong ride. It was busy day: breakfast early in the morning, then car to ferry, then ferry to Houayxai in Laos, then immigration to get visa, then tuk-tuk to the slow boat pier, then ticket office and finally we landed at something what they call slow boat . We have been told that it will start at 11.00 so we had a chance to go to the village and get some food and water as the first part of the trip should take about 6h. It was about 60-70 people on board all trying to get best place with room for legs ( small wooden pew, extremely uncomfortable, but we could buy pillows – 2$/piece ) and after many requests and whistles we started around 1 pm. I expected a slow, wide river between rice fields, but I was completely wrong ! It’s a fast river flowing in the stone canyon , in some places not wide enough for more than one slow boat ( they are very narrow ). Beautiful scenery, small villages located on the river banks, fishing people, small canoes crossing river… everything like ages ago. As we started late we arrived to the first stop after dark, our captain couldn’t find a good place to park so we stopped close enough to jump to the river’s bank. Unfortunately the river bank in this place was like a sand hill so can you imagine 70 people jumping with their luggage (if they could find it) in the completely dark and then climbing on all fours? Next day we started almost on time ( I think only 1h late ) so we arrived to Lounang Phabang at 5 pm and could enjoy the old capital before we went sleep completely dead.

Photos/ Zdjęcia

niedziela, 7 lutego 2010

Back to Chiang Mai

So after three days of discovering countryside ( dinner for two 0,8 $ and we are still alive ) and setting up close relations with elephants ( very close as you can see below ) we are back to the civilisation. Nice surprise as we landed in the middle of their local flowers days and food festival. It's the first show we have seen so far made by focal for local. It's not possible to write about it, just have a look at photos ( links are in the polish posts below - Zdjęcia/Photos). It's time for Laos and Mekong now.

sobota, 6 lutego 2010

czwartek, 4 lutego 2010

W drodze z Chiang Mai do Soppong

Dzień spędziliśmy w drodze. Przez góry i lasy, przez wioski i miasteczka dotarliśmy do małej wioski Soppong. Mamy gdzie spać, spokój tu panuje niesamowity po kilku dniach w gwarnych miastach. Po drodze zahaczyliśmy o park, gdzie mieszkają słonie. Pani w okienku zaoferowała nam spływ rzeką na tratwie, przejażdżkę na słoniu i przejażdżkę wozem ciągniętym przez bawoły. My grzecznie podziękowaliśmy za te atrakcje i wybraliśmy się na spacer słoniowymi ścieżkami. 5 kilogramów bananów i kilka wiązek cukrowej trzciny to było stanowczo za mało dla tych wszystkich pięknych zwierząt, które spotkaliśmy po drodze. Za rzeką mama słoniowa z młodym słoniątkiem pozowała nam do zdjęć. Słoniątko, które ledwo stało na nogach przyszło się z nami przywitać. Strasznie ciekawskie to słoniątko, wszędzie wsadzało trąbę. W czasie, gdy słoniątko kuśtykało w naszą stronę Paweł się zastanawiał czy uciekać czy nie, ale jednak dzielnie przyjął słodkie powitanie.
Słonie, słonie i słonie, zdjecia

środa, 3 lutego 2010

The TGV to Chiang Mai

So maybe my experience with barber was not so great and I am only half cut , but the fish pedicure just before our night trip was great. All fishes were hungry so I thought that we lose our legs. It helps for everything ( it’s what they say ) so we felt like new born and ready for a trip. It was almost TGV, after 14h in the train we have arrived to Chiang Mai, city at nord of Thailand. It was not so bad even our car got faulty and they had to replace it. It’s more quiet place than Bangkok with Buddha on the left , Buddha on the right, sleeping , lucky, happy all gold… and monks walking around temples practising English with tourists. Food is excellent, especially in all places where locals eat ( and much cheaper than in all tourist places ), a lot of night bazaars where you can buy everything you don’t need, but they convince you that you cannot live without it. Unfortunately we have to be very careful as locals cheating you like a hell, I have to check every bill as usually sum is incorrect – somehow always higher. During next couple of days we plan to discover countryside by scooter and car and than going to Laos.

wtorek, 2 lutego 2010

Chiang Mai

W Bangkoku trochę poszaleliśmy i posmakowaliśmy chrupiących robaczków. Dobrze przyprawione, smakowały jak chipsy. Na razie próbowaliśmy tylko białych i małych (podobno easy one), ale odważymy się jeszcze na karaluszki, trzeba tylko oderwać skrzydełka :)).
Odwiedziliśmy również „Fish spa”. Wkłada się nogi i ręce do akwarium z małymi rybkami (niektóre są spore i wypasione). Przy pierwszym razie można sobie powrzeszczeć, bo całe stado rzuca się natychmiast do skóry. Ale wykonują dobrą robotę, stopy wymasowane i pedicure wykonane.
Do Chiang Mai jechaliśmy 14 godzin pociągiem. Na dworcu popsuł się akurat nasz wagon, ale dość sprawnie w ciągu godziny podstawili nowy. Wyspaliśmy się jak w hotelu i rano dojechaliśmy do Chiang Mai, podobno w górach, na północnym zachodzie Syjamu. Dużo turystów również z Polski, musimy już uważać co mówimy. Wszędzie markety z wyrobami dla turystów, nawet w dalekiej wiosce w górach. Na razie zwiedzamy głównie buddyjskie świątynie. W wielu z nich siedzi przy ołtarzu stary mnich i medytuje kompletnie bez ruchu. Jednemu z nich przypatrywaliśmy się dość długo i nie mruknął nawet okiem. Podeszliśmy do młodego mnicha, który wyglądał na bardziej żywego i poprosiliśmy o info, czy ten stary mnich to na pewno jest żywy. Okazało się, że jest plastikowy.
Szukamy perełek na marketach, jak również kłócimy się z tubylcami, którzy są niezwykle bezczelni i na każdym kroku próbują oszukać biednego turystę, a to dodadzą 200 batów do rachunku, a to dadzą 4 krewetki zamiast 6-ściu jak widnieje w menu i potem mówią, że to tylko obrazek. Są bardzo pomysłowi i bardzo przekonywujący. Jeden agent, który za 30 batów sprzedał nam porcję klejącego (pysznego z resztą) ryżu z kokosowym mleczkiem i mango, liczył na to, że nie będzie musiał wydać nam reszty z banknotu 500.
Po jutrze bierzemy auto i robimy kółko sześciuset kilometrowe przez Mae Sariang, Mae Hong Son, Soppong i Pai. A potem jedziemy do Laosu.
Zdjęcia, Chiang Mai
Tu jesteśmy teraz:

Wyświetl większą mapę

sobota, 30 stycznia 2010

Bangkok – don’t listen to inhabitants

Nice people live here, the good advice is to do everything contrary to their advice, it’s as simple as turn left when they say – you have to turn right. The licensed taxi driver wanted 700 bats, than 500 bats, I said: please turn on your meter ... we paid 450 bats. The next one we met advised the boat trip to see Bangkok by river, he even organized tuk-tuk ( kind of the rickshaw with small engine ) for us, only 1800 bats … we took a public ferry and paid 26 bats. Local guide me met close to the temple said that the temple is closed up to 2pm due the ceremony and we should go and see The Lucky Buddha first ( of course he offered tuk-tuk ), we did what we planned without any problems, but generally they are very friendly. For us Bangkok is a kingdom of the food, we ( especially Ewa ) try to test everything we can find on the streets, so she eats 4-6 different small dishes including tasty bugs a day. Today we spent all day visiting King’s Palace and walking at the Chinese district. The main street is like a huge bazaar, you can buy whatever you want , from diamonds to bugs. It’s so crowded that it’s difficult to walk, but surprisingly the small ‘fast food’ rickshaws could find room between millions of walking people. We could recognize maybe 20% of the food they are offering, but we had a lot of fun testing what was possible and eatable to us. We also saw the world’s largest golden Buddha – something like 3m tall around 5 tones and … 10 million$.

I was very brave and decided to visit barber yesterday. He didn’t speak English so I had a small problem to explain what I want to achieve, but it was cool as long as I recognized the rusty razor in his hands. I said something about the urgent appointment and run away as fast as I could. The good thing ( maybe not for everybody ) is that I am still alive !

piątek, 29 stycznia 2010

Z Hongkongu do Bangkoku

W Hongkongu napatrzyliśmy się również na piękne brylanty. Dziesięciokaratowe kamyczki leżą po prostu na wystawach sklepów z biżuterią, niektóre oprawione w białe złoto. Im dłużej się na nie patrzy, tym bardziej czarują. Całe szczęście, że już jesteśmy w Bankoku.
Bangkok to olbrzymie miasto, pełne kontrastów. Nowoczesne drapacze chmur wyrastają ze slumsów. Zaduch, smog, hałas, korki na ulicach. Ale na zwiedzanie Bangkoku nie idzie się tam gdzie jest nowoczesność, ale do starej części, która ma niesamowity, azjatycki urok. Piękne, stare, złocone świątynie, slumsy nad rzeką, która jest tu ważniejsza niż metro, stateczki dowożące pasażerów w różne miejsca i uliczki ze sklepami i restauracjami.
Ktoś napisał w internecie: „Nigdy nie ufaj Tajlandczykowi!” Wyzysk naiwnego turysty jest tu doprowadzony do granic możliwości. Jeśli ktoś tu powie skręć w prawo, to na pewno musisz skręcić w lewo. Taksówkarz po drodze z lotniska do hotelu chciał się z nami umówić na 700 batów, ale Paweł kazał mu włączyć licznik. I okazało się, że zapłaciliśmy 450 batów. Kiedy stajemy z mapą na ulicy, natychmiast mamy towarzystwo. I okazuje się, że świątynia do której idziemy, jest akurat zamknięta i powinniśmy udać się razem z nim tuk-tukiem do innej świątyni. Albo okazuje się, że publiczne promy wożą pasażerów tylko rano do 8.30, kiedy ludzie idą do pracy i powinniśmy skorzystać z prywatnego statku i odbyć wycieczkę za 1800 batów (~ 180 zł). Wszystko to oczywiście okazuje się wierutnym kłamstwem., a nasza mapa jest pokreślona długopisami tajskich naganiaczy.
Ktoś napisał w Internecie, że w Tajlandii można jeść 5 razy dziennie. Wątpiłam w to, bo w tropiku osobiście mogę zjeść najwyżej trzy posiłki. Ale teraz w to wierzę. Na ulicach są stragany. Na straganach smażą się w gorącym tłuszczu, na grillu, na płycie różnorodne smakołyki: żółciutkie banany wypływają z opieczonej skórki, banany nadziane na patyczki, banany opiekane w cieście, chrupiące, małe naleśniczki z aromatycznym nadzieniem, ciasteczka z nasionami lotosu, szaszłyki z ryby, mięsa, warzyw, kuleczki z ryby, mięsa, warzyw , tofu, kiełbaski. Popić można słodkim sokiem z mandarynki lub z mango. A jak komuś mało, to może spróbować aromatycznej zupki z kurczakiem, z mleczkiem kokosowym i trawą cytrynową. To tylko niewielka cześć tajskiej kuchni na ulicy Bangkoku
Hongkong, zdjęcia
Bangkok, zdjęcia

czwartek, 28 stycznia 2010

Back to the concrete world

So after really relaxing couple of days at Ubud we have just arrived to Honk Kong. What I can say, it’s a mixture of glass, concrete, aluminium , lights and … bamboo, street made food, night markets for tourists ( with Rolex, TAG, etc. at the peanut price or tons of gold and diamonds at the market price ) and the longest escalator I have ever used ( I think almost 2 km ). Our room here is only a little bit bigger than our bed, but it does not meant that we have a king size one ! We cannot pass each other in the room so spending all days walking in the city. Every square cm is very expensive in HK so we feel surrounded by the highest tower blocks. City is located at the couple of hilly islands and looks great especially at night, a lot of colourful neon lights, lasers on the top of highest buildings and millions of Chinese cooking, selling, buying on the streets. We cannot say much about daily hours as smog from China ( it’s what locals told us ) is so heavy that visibility is limited and we are forced to make shopping and eat strange things all day. Next step is Bangkok so it’s time for the last part of our trip – Thailand and Laos.

wtorek, 26 stycznia 2010

Welcome to Hong Kong

Na Bali nic ciekawego się więcej nie działo, oprócz tego, że leniuchowaliśmy okrutnie. Rano basen, potem podziwialiśmy balijska sztukę, w południe coś pysznego i znowu basen.
Do Hongkongu przylecieliśmy boeingiem 737, liniami należącymi do HK Cathay Pacific. Samolot potężny, nowoczesny, wygodny, cichy, stabilny, takim to można latać. A tu zupełnie inny świat niż w Indonezji. Po pierwsze nie ma już pięknych, tańczących Balijek. Są Chinki, czasem trzeba się dobrze przypatrzeć czy to przypadkiem nie Chińczyk. Wszystkie Balijki są śliczne, zgrabne, jak z obrazka, poruszają się z gracją. A Chinki to szare wróbelki.
Hong Kong to wysokie, nowoczesne wieżowce, świetnie zorganizowana komunikacja zarówno dla pojazdów jak i dla pieszych. Miasto żyje szybko i porusza się na kilku poziomach, szlaki komunikacyjne biegną na kilku piętrach pomiędzy gmachami bez kolizji. Hong Kong położony jest na kilku wyspach a pomiędzy wyspami oprócz mostów i promów, działa podwodne metro. My mieszkamy na wyspie Hong Kong. I w ciągu dwóch minut przejeżdżamy metrem na stały ląd. Wyspy są górzyste. Do naszego hotelu idziemy ponad kilometrowym szlakiem schodów ruchomych. Ludzi jest tu mnóstwo, czarny tłum wali wszystkimi możliwymi drogami, sklepy pełne są chińskich klientów. Jedzenie jest przepyszne. Nawet zwykła herbata z pięcioma plasterkami aromatycznej cytryny smakuje nieziemsko. Ciastka z kokosowym kremem pieką na ulicy. Pycha! Kaczki po pekińsku pieką na ulicy, wszystko na oczach klientów. Hong Kong działa po chińsku i po angielsku, całe szczęście. Menu jest obrazkowe, zamawiamy dania przy pomocy palca. Pomimo tłumów na ulicach jest czysto, przyciski przy windach w hotelu odkażane są co godzinę, toalety w restauracjach nie zdążą wyschnąć od środków odkażających.
Hong Kong najpiękniejszy jest nocą. Najwyższe wieżowce na świecie błyszczą i mienią się kolorowymi światłami. Jutro płyniemy promem, idziemy do muzeum sztuki chińskiej i oczywiście opychamy się chińszczyzną.
Kilka zdjęć z HK

piątek, 22 stycznia 2010

Z powrotem w Ubud

Po trzech dniach w Lovina wróciliśmy z powrotem do Ubud. Po drodze napotkaliśmy kolorową procesję i złapaliśmy gumę. Koło naprawili nam w 5 minut za 1,5 dolara. Wyjęli śrubę z opony i włożyli od zewnątrz kawałek kauczuku.
Teraz korzystamy z uroków Indonezji, przygotowanych dla turystów z innego świata. Pozdrawiamy i zapraszamy na Bali
Zdjęcia

Driving around Bali

Not so many overseas ( read white ) drivers you can find here, but as our skin is almost like locals we are brave and do our best . It’s not very complicated, everything you need is: local map ( 1cm = 1km ), good reflex, eyes around your head, adroit hands in case locals cannot speak English ( we met three speaking so far) and you have to forget everything you learned about the road rules so far. Anyway you cannot drive faster than 60km/h even having a good car as we have. I have very experienced guide so comments like : 1,5cm and it should be left turn going directly to the rice fields … are very common and helpful. After one day exploring inland ( active volcano ) we arrived to the north of Bali. Honestly we see a huge contrast between commercial ( touristic ) places and everything around. It’s like two extremes: luxury and poverty, but all people here are smiling and look happy. Anyway we stayed at the nice resort in Lovina - own cottage, two swimming pools, black sand beach, breakfast included …. 30$ and explored everything around. We have been in the National Park close to Java snorkeling around small island couple of hours, it was almost as good as in Australia. We had extremely good weather so even our skin should be sun resistant we look like one side cooked lobsters now. We have seen giant tree ( I could walk inside ) and wonderful waterfalls in the deep rain forest. On our way back to South ( Ubud again ) we saw the local ceremony ( something like harvest home I do believe ), hundreds of people caring goods to the temple, decorations from all kind of food including pork fat… just have a look at pictures below.
Photos

środa, 20 stycznia 2010

Biali na Bali

19 stycznia 2010
Rany wyleczyliśmy. Ubud jest cudowny. Spokojne, kolorowe miasteczko. Ulice z pięknymi domami i świątyniami, sklepami i straganami, restauracjami i salonami masażu. Można tu spędzić dużo czasu. Do tego zieleń tropiku, małpi gaj, pola ryżowe wokoło. Zaciszne resorty ze wspaniałymi basenami i ogrodami zapraszają. Basen, hamak i koktajl w tropikalnym ogrodzie każdemu się spodoba. Teraz jedziemy przez Bali. Generalnie wzbudzamy sensację, bo jedziemy bez lokalnego kierowcy z wielką mapą wyspy, gdzie jeden centymetr to w rzeczywistości kilometr. W świątyni Besakih trafiliśmy na wielkie ceremonie świąteczne. Ludzie przyjeżdżają tu odświętnie ubrani z koszami pełnymi jedzenia i kwiatów. Kosze święci kapłan, kwiaty dostają bogowie, a wierni piknikują na trawie. Teraz jesteśmy już w Lovina Beach na północnym wybrzeżu Bali. Przejechaliśmy przez góry, gdzie bieda kwitnie tak jak na Flores. I przyciągnęła nas wygoda miejsca, gdzie przyjeżdżają biali i odpoczywają w tropikalnych ogrodach, tym bardziej, że turystów o tej porze roku jest bardzo mało. Jutro jedziemy na wyspę Mendangan (Menjangan) ponurkować.
Muszę przyznać, że bardziej mi się podoba tropik w porze deszczowej. Nie ma spiekoty w ciągu dnia, nie ma obawy o spalenie skóry. Nawet jeśli pada deszcz, to jest ciepło, a jeszcze nie było tak, żeby padało dłużej niż godzinę. Nie trzeba chować się pod drzewami przed słońcem, ani smarować się kremami przeciw słonecznymi.
Zdjęcia, Bali

wtorek, 19 stycznia 2010

End of the stone age, back to the paradise

Finally we have arrived to Maumere. Time has stopped at Flores for sure, it was a great experience for both of us. Last night we spent at something they call - beach resort , hmmm… we fight against mosquitoes all night (walls were made from the bamboo – a lot of holes), we couldn’t find a cook to get our included breakfast and finally our booked transfer to the airport didn’t arrive at 5.30 in the morning so we had to wake up all locals we could find. They found a small delivery van and driver in the pajama who didn’t speak English. As we have two hands and can imitate plane with propeller ( Fokker 100 this time ) … we were at the airport on time . Two hours flight with one stop at Sumba ( big surprise for us as it was not mentioned at our tickets – this time only seat numbers no names at all ) and we are back to Bali. Agreed car ( Toyota, 22$ per day without driver ! ) waited for us at the airport. New country and the new driving experience, traffic almost like in India, no rules, no road sign, no good maps, but friendly people showing you the right way ( or what they think is the right way ). We are at the small resort in Ubud now. Our cottage is located in the magic garden, we can see the rice fields from the balcony, we have white bedding and hot water … life is good. Ubud is a lovely small town with the old temples, monkey sanctuary, local dance shows and excellent restaurants. Our recovery is going well. We plan drive around Bali next couple of days.
Our hotel in Ubud

sobota, 16 stycznia 2010

Flores znaczy kwiaty

13 sty 2010
Bardziej tu zielono niż w Nowej Zelandii. Ziemia jest tak urodzajna, że ludzie na pewno nie są tu głodni. Wystarczy wsadzić palcem patyk i on się zazieleni. Na podwórkach przed domami zamiast samochodów stoją groby bliskich. A wokół biegają dzieci. Najpiękniejsze są dziewczynki. Szczerzą do nas białe zęby i świecą czarnymi oczami. W ogródkach rośnie mango, kukurydza, kawa i kakao, a oprócz tego kwiaty, których nie znamy.
Dziś był bardzo piękny dzień. Rano zdobywaliśmy wulkan wraz z trzema przewodnikami: nasz driver, nasz quide i przewodnik z wioski. My na vibramie, wódz z wioski na bosaka z meczetą, po kamieniach, krowim łajnie prowadził nas przez las bambusowy, kawowy i eukaliptusowy ze wzrastającym przyspieszeniem. Po powrocie należało się 50000(pięćdziesiąt tysięcy) Rupii.
Potem była wizyta w rdzennej wiosce indonezyjskiej, można zobaczyć na zdjęciach jak tu ludzie mieszkają. Wioska leży na zboczu wulkanu. A potem w nagrodę była kąpiel w gorących źródłach, w strugach deszczu. W hotelu brak ciepłej wody, więc można było umyć głowę w ciepłym, bulgoczącym jeziorku.
W restauracji zamiast naturalnych kwiatów, kwitną sztuczne i mrugają lampki świąteczne, prawdziwy kicz tu obowiązuje, przyzwyczajenie robi swoje, jak wrócimy już niedługo do domu, to zmieniamy wystrój domu. Tutejszy bimberek z miodem i z lemonką smakuje nieźle, wina tu brak. Jutro ciąg dalszy podrózy Sulików, zapraszamy jak znajdziemy dostęp do netu.
16 stycznia 2010
Siedzimy w górach pod daszkiem. Dojechaliśmy do Moni, przez piękne góry. Jak tak dalej będzie lało, to ciekawe jak będziemy szli o 5 rano na ten wulkan. Miejscowi mówią, że nie będzie rano padało. Nie szkodzi, że pada, nie szkodzi, że nie widać wulkanów, napatrzyliśmy się na nie w Nowej Zelandii. Tu, pola ryżowe w deszczu wyglądają pięknie, a tak ciepły deszcz to rzadkie dla nas przeżycie.
16 stycznia 2010
I znów Bali. Ostatnia noc na Flores, w Maumere to istna udręka. Walczyliśmy z komarami i z upałem. Niby bungalowy nad morzem w spokojnym miejscu, ale domek zbudowany z maty bambusowej przepuszcza wszystkie świństwa. A do tego nie ma moskitiery. Co dwie godziny pobudka, o czwartej rano prysznic, o piątej rano brak zamówionego śniadania, o piątej trzydzieści brak zamówionej na lotnisko taksówki. Cały hotel postawiliśmy na nogi, wszystkie floreski płakały, że one nie mówią po angielsku, Aż w końcu przyjechał samochód dostawczy (kierowca w piżamie) i zabrał nas w niewiadomym kierunku. Szczęśliwie dojechaliśmy na lotnisko, kierowca dostał dwa dolary w nagrodę za nasze szczęście i niesamowicie szczęśliwy uśmiech zakwitł na jego czarnej twarzy.
Teraz leczymy rany w kapitalnej knajpie przy przepysznych drinkach i cichutkiej muzyce w Ubud na Bali.
Photos, Flores, nowe zdjecia, dodane do poprzednich

Flores – means flowers

The good thing is that they have the power generators:) The agreed car ( local made Mitsubishi - KUDA ) arrived on time so we are on our way from Labuanbajo to Maumere . It’s around 700km, but the way is a little bit like in the NZ. The main difference is that in the NZ they had two way road and one line bridges, here they have one line road and two way bridges , a lot of fun, but we have an excellent driver so don’t worry. Flores –it means flowers in Portuguese, it’s true the whole island so green that grass is growing even on the main road and we can see number of unknown flowers everywhere. It's a very poor island what is visible everywhere, but people seems to be happy and helpful as much as they can. It was a busy day today, morning walk to the volcano (volcanic valley in fact ) which erupted in 2000 with the local village guide – we had been ‘Gore-Tex’ and ‘Vibram’ dressed, he didn’t have even shoes, than the prehistoric village missed somewhere in the forest and the hot springs in the afternoon. We liked much the last part of the day as we don’t have hot water in the hotel so …:) . Below our polish post you may see our take-a-way lunch which is still on the tree, it was yummy !


Mixture of old and new photos, Flores

środa, 13 stycznia 2010

Bali, lotnisko, Flores

10 stycznia 2010
A deszcz pada i pada. Ludzie jeżdżą na skuterach na bosaka i bez koszulek. Jest tak ciepło. Jesteśmy na lotnisku krajowym. Internet mamy nieograniczony i prąd też . Bilety na Flores mamy na Ewa i Paweł. Jest ciekawie.
Do Labuan Bajo dolecieliśmy szczęśliwie. Flores to zielona i górzysta wyspa, a Labuan Bajo to wioska baza dla wycieczek do parku Komodo. Na wyspach Komodo i Rinca żyją największe jaszczury na świecie – Komodo dragons. Na wyspę Rinca płynęliśmy małym stateczkiem dwie i pół godziny. Na dwugodzinną wycieczkę wybraliśmy się z parkowym strażnikiem, uzbrojeni w duży kij. Po ścieżkach w buszu chodziliśmy w poszukiwaniu smoków. I rzeczywiście, leżały sobie grzecznie i machały do nas ogonkami. Jeden nawet udawał krokodyla i pływał w wodzie. Inny akurat polował na bawoła. Jeszcze inny pozował do zdjęcia. A tak na poważnie to te gady polują na bawoły, dzikie konie i jelenie. Jak taki ugryzie, to czeka nawet dwa tygodnie, aż uszkodzone zwierzę padnie z powodu toksycznej bakterii, którą gad wstrzykuje do krwi razem ze śliną. A potem tylko czeka i śledzi chore zwierzę. Młode jaszczury do wieku dwóch lat mieszkają na drzewach, nie schodząc z nich, bo istnieje niebezpieczeństwo, że starszy jaszczur zamiast na bawoła zapoluje na swojego bratanka.
12 stycznia 2009
Jest jedna droga główna przez wyspę, bardzo kręta i wąska. Ciężko przekroczyć prędkość 50 km/h. Ludzie żyją tu głównie z rolnictwa. Ryż to podstawa zarówno na polu, jak i na talerzu. Jedziemy sobie przez wyspę, zwiedzając stare wioski. Mamy tydzień urlopu od wszelkiej organizacji. Już nawet nie pytamy gdzie jedziemy. Nasz kierowca nas wozi, a przewodnik Adrian organizuje hotele, restauracje i atrakcje. Dziś jesteśmy już w Ruteng. Miasteczko to jest trochę wyżej położone, więc jest chłodniej. Mieszkamy u sióstr zakonnych, przełożoną jest siostra z Meksyku.
A teraz jesteśmy już Bajawa. Po drodze odwiedziliśmy poważną destylarnię araku czyli tutejszego bimbru 47 %. Niedobry! Odwiedziliśmy rodzinną wioskę Adriana, jego 60-letni tata wlazł na palmę i zerwał dla nas orzechy kokosowe. Takie świeżutkie mleczko wraz z wewnętrzną białą mięsistą, aromatyczną skórką jest pyszne i bardzo pożywne. U jednej z sióstr Adriana dostaliśmy lunch, prawdopodobnie pieczoną makrelę oczywiście z ryżem.
Jedzenie jest super, aktualnie składamy się w 50% z ryżu, 25% mango a reszta to naleśniki z bananami lub ananasami - polecamy !
Straszna tu bieda. Chyba jeszcze większa niż w Indiach. W Indiach są większe kontrasty, a tu tylko bieda. Biedne drewniane chatynki stoją na czerwonej, zamiecionej ziemi. Prądu nie ma albo wyłączają na kilka godzin dziennie. Dzieci bawią się w śmieciach. Ale ludzie są uśmiechnięci i sympatyczni i co ciekawe nikt nie wyciąga ręki po jałmużnę. Warto przyjechać do takiego kraju, żeby przejrzeć na oczy.Nasz lunch na palmie
Zdjęcia

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Old Fokker & Komodo Dragons

So after couple of resting days at rainy Bali we have arrived to Flores. It’s a small island about 1,5h flight east Bali. Flight , hmmm almost handmade tickets named Ewa & Pawel, old Fokker 50, no hand luggage restriction and a good advice : take all your valuables on board , we enjoyed it ! It’s a part of our trip which is organized by local guide Adrian ( Ewa found him in the net ) so I am fully relaxed. So far so good – he met us at the airport ( almost at the runway ). One of the key reasons why we are here is to see Komodo Dragons. It’s the only place worldwide where you can see lizards which are almost 3m long. The population is about 2000 and they live on two islands: Komodo and Rinca close to Flores. Why they exist only on and around Komodo is a mystery as is why males outnumber females by 3.4 to 1. We started our journey from the local harbor early in the morning today. I think that our boat was even older than Fokker 50 but captain and crew (1) were very friendly and it looked like they know what they are doing . Two hours of tuk-tuk and pyr-pyr, one fast propeller repair and we arrived to Rinca. As it’s a national park I received 10 different tickets, confirmations ( all in the local language ) , paid – the most important part and we could go to the bush with the local guide. Surprise, surprise we saw around 10 of them walking , hunting and relaxing in the water. They are really big and can eat even buffalo or deer living at the same island. They bite it and wait for the potent bacteria their mounts contain to take effect – it can take up to 2 weeks before a buffalo die , but then they have really a lot of food ! Two more hours of tuk-tuk and pyr-pyr , good on board lunch, short snorkeling and we are back in Labuanbajo. Actually we are in our cottage waiting for electricity, they said that it should be in the evening but I forgot to ask if today.

Photos, Zdjęcia

piątek, 8 stycznia 2010

Bali i deszcz

A deszcz pada i pada. Jest ciepło, chodzimy w deszczu, zanim zmokniemy, to już wyschniemy. Na horyzoncie niebieskie niebo daje nadzieję na lepszą pogodę.
Bali to łagodne wydanie Indii. Czterej mężczyźni sprzedają bilety na parking przy plaży. Jeden z nich leży i macha nogą, drugi gra cudnie na cymbałach. Sklepiki i bary na plaży prowadzone przez całe rodziny, są ich życiem. Rano przyjeżdżają i zamykają je późnym wieczorem, kiedy już nie ma klientów. Małe świątynie są przy każdym domu i w każdej knajpce, a w nich dary w wiklinowych koszyczkach w postaci kwiatów i jedzenia . Śmieci na plaży i wokół swoich biznesików Balijczycy nie widzą. My po pobycie w Australii i w Nowej Zelandii widzimy jeszcze wszystko.
Prawdziwy raj dla białych ludzi to Nusa Dua, rejon z luksusowymi resortami na południowym wybrzeżu Bali. Rzeczywiście można tam spędzić dwa tygodnie, pławiąc się w luksusie za niewygórowaną cenę i się nie nudzić. Piękna architektura, wszystko w drzewie i w kamieniu, okryte zielenią. Plaże ze złotym piaskiem, trochę mało naturalne, ale ładne. Duże baseny w rozmaitych kształtach, luksusowe leżanki na podwyższeniach z poduchami, wygodne łoża do masażu, bary i restauracje, wszystko to pod palmami i fikusami, ukryte przed słońcem. A kogo tam najwięcej? Rosjan. My rozmawiając po polsku też jesteśmy tam uważani za Rosjan. Wczoraj zaznaliśmy trochę tego luksusu: ukłonów, usłużnych uśmiechów, zachęty do skorzystania z różnych usług. Ale tam też o tej porze roku pada deszcz, tego na szczęście nie da się zmienić.
Pobyt w Indonezji mamy już opracowany. Jutro lecimy na Flores do Labuanbajo. Na lotnisku czeka na nas Adrian Flores :). Na siedem dni mamy przewodnika, kierowcę i samochód. Jedziemy polować na smoki Komodo :), zwiedzać wioski, wulkany, dojeżdżamy do Maumere po drugiej stronie wyspy i wracamy na Bali. A tu mamy wynajęty samochód i już sami jedziemy do Ubud i na północną część wyspy.

Południowe Bali

czwartek, 7 stycznia 2010

Bali, paradise for our travel budget

I think it was the most time consuming part of our trip, after almost 24h from Christchurch via Sydney, Melbourne we landed in Denpasar. After 15 minutes at TAXI and 15 minutes looking for our home stay we could take a hot shower and go sleep. Having something around 3 million rupees in the pocket we can feel like millionaires next 3 weeks especially as the first big shopping costed us - 7$, tuna with rice and salad - 3,5$, breakfast for 2 - 5$ ( with coffee ), internet - 1$ per day . We don't have any motivation to prepare any food here at all ! It's time for a motorbike now so YAMAHA will take care about us next couple of days ( 5 $/day ) and even it's a monsoon part of the year 28-32C with hot rain from time to time can not stop us.

środa, 6 stycznia 2010

Bali, Sanur

Podróżowanie to ciężka praca. Z Nowej Zelandii na Bali lecieliśmy w sumie 24 godziny. Po drodze odwiedziliśmy lotnisko w Sydney i Melbourne. Wyjątkowo wygodny lot . Dotarliśmy na Bali późnym wieczorem czyli nad ranem naszego nowozelandzkiego czasu. Organizacja na lotnisku w Denpasar jest bardzo sprawna, błyskawicznie przebrnęliśmy przez punkt wizowy i imigracyjny. Na nasze australijskie „How is going” do urzędników, otrzymaliśmy tylko zdawkowe podniesienie powieki.
Taksówka z lotniska do Sanur wiozła nas 15minut, ale szukanie naszego hotelu zajęło następne 15 minut. Okazało się na szczęście, że nasz hotelik istnieje i zaczęliśmy nowe życie w azjatyckim kraju.
Na razie przyzwyczajamy się do wysokiej temperatury. Pot nam cieknie po plecach i po czołach. Obecnie jest tu pora monsunowa, ale deszcz jakoś nie pada. Ale kiedy chmury zakryją niebo, wtedy jest podobno niezwykle gorąco. Sezon turystyczny jest tu w czasie naszej wiosny i lata, wtedy chłodna bryza wieje od morza.
Odbyliśmy poranny spacerek brzegiem morza. Piękne hotele z basenami, tonące w ogrodach, otwarte na plażę królują na wybrzeżu. Restauracje, leżaki, sklepiki, łóżka do masażu, a na nich kwitną białe ciała Australijczyków, Europejczyków i Amerykanów. Wokół nich krzątają się Balijczycy z miotełkami, ręcznikami, koktajlami.
Następny szok, jaki nas tu przywitał, to ceny. Wyobrażacie sobie grillowanego, świeżutkiego tuńczyka z masłem czosnkowym, sałatką i frytkami za trzy dolary? Albo śniadanie złożone z owoców, świeżego, owocowego soku, indonezyjskiego makaronu z czymś tam i balijską kawą za 20 000 rupi czyli dwa dolary? Bo my na razie nie. Po Ameryce, Australii i Nowej Zelandii to po prostu bajka. A WiFi za dolara za 24 godziny? Teraz jesteśmy bogaci :))
Mango lassi i papaja lassi w małym, rodzinnym lokaliku smakuje tak wybornie jak w Indiach, wspomagamy tu biznes rodzinny. Omijamy hotele, one niszczą rodzinne biznesy, bo wszystko tu jest „All inclusive”, więc ludzie nie przychodzą do małych knajpek.
Mamy motor na trzy dni za 15 dolców. Możemy poszaleć.
Jest wieczór, 30 stopni, własnie zaczął padać monsun:), czeka nas jeszcze margerita za 4 dolce i deser za 2.
Tu mieszkamy teraz

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Christchurch

Ach te góry, strasznie są kapryśne. Wieczorem, tamtego dnia w Arthurs Pass rozpętał się silny, zimny wiatr. W Arthurs Pass (jest to przełęcz w Alpach Południowych, przez którą można przejechać na zachodnie wybrzeże) mieszkaliśmy na kempingu, na którym oprócz kawałka zielonej trawki była kryta chata ze stołami. Jeździliśmy więc naszym pojazdem pomiędzy barem, prysznicem, schroniskiem, gdzie był internet, a naszym kempingiem. Następnego dnia nad ranem miał spaść deszcz, 200 mm. Koło szóstej rano miało go padać najwięcej. I tak też było, wierzymy już zawsze meteorologom. I rano znowu kursowaliśmy pomiędzy naszą trawką, łazienką a kuchnią. Niestety wypad w góry nam się nie udał, ale na widoki nawet w deszczu można tu zawsze liczyć. W czasie jazdy, w drodze do Christchurch powoli się przejaśniło.
Oddaliśmy samochód, przenieśliśmy się do hotelu (biała łazienka z białymi ręcznikami to szok pokamperowy :)), jutro wczesnym rankiem żegnamy Nową Zelandię. Lecimy do Sydney, gdzie na lotnisku kwitniemy co najmniej 7 godzin w oczekiwaniu na samolot na Bali. Wymieniamy kraje zagarnięte przez białych na Azję.
Nowa Zelandia, a szczególnie południowa wyspa, a szczególnie południowa część tej wyspy to dziki, mało zamieszkały, niezwykle zielony i górzysty rejon. To co tu najpiękniejsze według nas to te góry, na które przeważnie można jedynie patrzeć. Szlaków tu mało, a jeśli już, to wielodniowe ścieżki śladem dawnych odkrywców. Lasy są dziwne, bo coś rośnie tu wszędzie – na kamieniach, na pniach, pod krystaliczną wodą w potokach.
Hobbitów i Elfów nie spotkaliśmy ale one na pewno tu są !


Zdjęcia, Mt Cook NP

Bye, Bye New Zealand

After almost 4600km , 668 left and 785 turns and unlimited number of the one way bridges it’s time to say goodbye New Zealand. It’s a beautiful country , somebody said at the camping – it’s like Canada , just compressed, instead of months of travelling you can see everything in weeks. We haven’t been in Canada ( yet ) , but we agree that we could see everything from volcanoes to beaches, from cold fiords to hot springs, from yellow grass valleys to rainforest and of course mountains with glaciers , just amazing . Hobbits .. hmm maybe next time, but they have to be here for sure !

sobota, 2 stycznia 2010

Mt Cook NP & Arthurs Pass NP

W tym parku króluje najwyższa góra w całej Australoazji – Mt Cook, wysoki na 3760 metrów. Mamy ją „obcykaną” z każdej strony świata. Już za dużo tych pięknych, bezkresnych, dziewiczych krajobrazów, trochę nam spowszedniały :). Pogoda tu zmienna jest, albo ulewa, albo lodowaty wiatr, albo ciepły wicher, albo trochę słońca, ale w górach zawsze można liczyć na chmury. Przedsylwestrowa noc zapoznała nas z temperaturą dwóch stopni nad ranem. Ale my w czterech śpiworach spaliśmy jak aniołki, brakowało nam tylko merynosowych czapeczek. Za to w Sylwestra było ciepło jak w domu.
Moeraki, do tej plaży jechaliśmy cały dzień w celu podziwiania kosmicznych kamieni, które można zobaczyć na zdjęciach. Zastał nas tu gorący wiatr i mnie kosmiczny katar alergiczny, dlatego następnego dnia natychmiast wracaliśmy w góry. Dotarliśmy do Arthurs Pass National Park, nie muszę dodawać, że piękną drogą, najpiękniejszą jak do tej pory w Nowej Zelandii i chyba na świecie. Nie robiliśmy już dużo zdjęć, bo coś takiego trzeba zobaczyć na własne oczy, fotki nie oddają ani koloru, ani kształtów, ani przestrzeni. I teraz siedzimy sobie w kawiarence, bo tu ciepło. Czeka nas publiczny prysznic za 2 dolary i zielona noc w naszym kampervanie.

Moeraki
Arthurs Pass