Ten pies był niezwykły, a właściwie oczywiście jest. Kiedy wróciliśmy na kemping z miasta, okazało się, że nie ma naszych, pozostawionych dla zaznaczenia zajętego miejsca, ręczników i klapek. Było już ciemno, ale pies siedział w naszej dziupli i czekał na nas. Kiedy ja do niego podeszłam, pies położył się na plecach i łaskawie pozwolił się drapać po brzuchu, kiedy Paweł do niego podszedł, stanął na wszystkich łapach, machając radośnie ogonem. Paweł zapytał go, gdzie są nasze rzeczy a pies zaprowadził go do małego szelterka z daszkiem, usiadł, podniósł łeb do góry i wskazał wzrokiem, gdzie ma szukać. Ktoś położył je wysoko pod dachem. No i zasłużył sobie na kolację.
Teraz jesteśmy w najsympatyczniejszym miejscu, ze wszystkich w czasie naszej podróży, na kempingu Las Torres del Simpson pomiędzy Coyhaique a Puerto Aisen. Ciekawe, czy ktoś wie jak wymówić nazwę tego pierwszego miasta :) Zaczepiliśmy się tu na kilka dni. Nasz gospodarz Pedro i jego żona Sandra tak się nami zajmują, że chyba zostaniemy tu już do końca podróży. Właśnie dostaliśmy ciepły, upieczony w domu chlebek ( talerz jest dużego rozmiaru ).
Piliśmy prawdziwą yerba mate, wiemy jak powinna smakować i wiemy jak ją przyrządzać. Mamy mapę ze wskazówkami, dokąd jechać dalej, gdzie się zatrzymać, co zobaczyć. Mamy rownież lekcje hiszpańskiego, gdyż nasz gospodarz pochodzi z Madrytu.
Dostaliśmy również rowery, na których pojechaliśmy przez niesamowity las, nad niezwykłą rzekę, a po powrocie nabraliśmy niebotycznego szacunku dla tych harpaganów, którzy jadą tu na rowerach z bagażami, pod patagoński wiatr, pod górę, po kamienistych drogach zakurzeni.
Jeszcze jutro tu leniuchujemy, a w piątek jedziemy na całodniową wycieczkę kataramanem do parku Laguna San Rafael. Wtedy bedą zdjęcia.