W Bangkoku trochę poszaleliśmy i posmakowaliśmy chrupiących robaczków. Dobrze przyprawione, smakowały jak chipsy. Na razie próbowaliśmy tylko białych i małych (podobno easy one), ale odważymy się jeszcze na karaluszki, trzeba tylko oderwać skrzydełka :)).
Odwiedziliśmy również „Fish spa”. Wkłada się nogi i ręce do akwarium z małymi rybkami (niektóre są spore i wypasione). Przy pierwszym razie można sobie powrzeszczeć, bo całe stado rzuca się natychmiast do skóry. Ale wykonują dobrą robotę, stopy wymasowane i pedicure wykonane.
Do Chiang Mai jechaliśmy 14 godzin pociągiem. Na dworcu popsuł się akurat nasz wagon, ale dość sprawnie w ciągu godziny podstawili nowy. Wyspaliśmy się jak w hotelu i rano dojechaliśmy do Chiang Mai, podobno w górach, na północnym zachodzie Syjamu. Dużo turystów również z Polski, musimy już uważać co mówimy. Wszędzie markety z wyrobami dla turystów, nawet w dalekiej wiosce w górach. Na razie zwiedzamy głównie buddyjskie świątynie. W wielu z nich siedzi przy ołtarzu stary mnich i medytuje kompletnie bez ruchu. Jednemu z nich przypatrywaliśmy się dość długo i nie mruknął nawet okiem. Podeszliśmy do młodego mnicha, który wyglądał na bardziej żywego i poprosiliśmy o info, czy ten stary mnich to na pewno jest żywy. Okazało się, że jest plastikowy.
Szukamy perełek na marketach, jak również kłócimy się z tubylcami, którzy są niezwykle bezczelni i na każdym kroku próbują oszukać biednego turystę, a to dodadzą 200 batów do rachunku, a to dadzą 4 krewetki zamiast 6-ściu jak widnieje w menu i potem mówią, że to tylko obrazek. Są bardzo pomysłowi i bardzo przekonywujący. Jeden agent, który za 30 batów sprzedał nam porcję klejącego (pysznego z resztą) ryżu z kokosowym mleczkiem i mango, liczył na to, że nie będzie musiał wydać nam reszty z banknotu 500.
Po jutrze bierzemy auto i robimy kółko sześciuset kilometrowe przez Mae Sariang, Mae Hong Son, Soppong i Pai. A potem jedziemy do Laosu.
Zdjęcia, Chiang MaiTu jesteśmy teraz:
Wyświetl większą mapę