Dobrze, że wczoraj zdecydowaliśmy się na kabankę w Chaitén. Gdyby nie silny wiatr, nawet byśmy się wyspali. Dziś rano wyruszyliśmy w kierunku przystani promowej w Caleta Gonzalo. Czekamy tu już dwie godziny, siedząc w samochodzie, a tu deszcz porządny moczy ten las deszczowy. Chyba jednak mamy spore opóźnienie. Koliberkom deszcz nie przeszkadza, są pewno głodne, przecież to już po 12 w południe. Przyszło przejaśnienie, ale właśnie się skończyło. Pospaliśmy, poczytaliśmy, zjedliśmy kanapki, słuchamy ładnej muzyki. Wyjście z samochodu do pobliskiej cafe spowoduje przemoczenie do suchej nitki, no to zobaczymy, jak długo wytrzymamy.
Deszcz przestał padać, wróciło słońce, pojawili się ludzie, widać góry, wodospady, ptaki i las.
Przypłynął prom. Wystarczyło pół dnia cierpliwości :)
Jeszcze tylko trzy razy prom pomiędzy rożnymi caletami i jestesmy ponownie w cywilizacji, ale po zmroku, co nie wróży dobrze na znalezienie noclegu. Po 10 wieczorem zatrzymujemy się w hosterii powyżej Caleta La Arena, gdzie dostajemy cabankę, a właściciel rozanielony, że przyjechali goście z Polonii, skąd pochodzi Papa i Emil Zatopek, he, he.
Rano budzą nas krowy na ganku, koty na stoliku za oknem i trzy psy pod drzwiami.
Obecnie jesteśmy na wyspie Chiloe, w ciekawym miasteczku Ancud i przesyłamy z niego kolejną galerię sympatycznych bestii, które są tutaj głaskane przeważnie po pyskach i jakoś nikomu nie przeszkadza, że pozwalają sobie zajmować tyle samo miejsca w przestrzeni publicznej, co ludzie, a nawet czasami więcej:
Otominek Was pozdrawia, czyta, fotki oglada i donosi, ze wczoraj bylo 18 stopni i ogrodki czekaja juz tylko na ogrodnikow i deszczyk :)
OdpowiedzUsuńA wracajac do yerba mate donosze, ze zapasy tych "pysznosci" uzupelnicie w naszym Fashion House ...