Nie smignęliśmy od razu na południe. Słodycz Wyspy Magnetycznej nas zemdliła, jak porcja słodkich lodów waniliowych z latte cafe z kwaśnym mlekiem. Jesteśmy teraz w prawdziwym outbacku, 150 kilometrów w głąb Australii, na zachód od Townsville. Najprawdziwszy outback zaczyna się trochę dalej, ale tu też można go poczuć. Trup kangurów, psów dingo i krów ścieli się gęsto wzdłuż szosy. Osada Charter Towers powstała ponad sto lat temu, kiedy odkryto tu złoto. Kiedyś było tu 90 hoteli dla górników. Obecnie miasto jest zadbane, stare budynki w bardzo dobrym stanie. Łatwo można się przenieść w odległe czasy. Takich potężnych mangowców, jak tu nigdzie jeszcze nie widzieliśmy, wszystkie owoce zielone, dojrzeją dopiero w grudniu.
Dziś odwiedziliśmy chińską restaurację, bufet za 13 dolców, możesz jeść, ile chcesz. Każdy mieszkaniec, który wszedł do tej knajpy, a jest dziś piątek, początek weekendu, urwał się jak z księżyca, młoda Atena, w białej sukni z łańcuchem na szyi, małżeństwo w dwojgiem wygłodniałych dzieci, aborygenka. Wszyscy poważni, jakby przyprószeni tygodniowym pyłem z interioru, wiedzieli, że zaraz zaczną ucztę. Potężna kobieta matka w czarnej sukni, z tubką ciemnego pudru na twarzy, facet z brodą, z kolorową chustką w kwiaty na głowie. Najpierw jedna potężna porcyjka zawędrowała na talerz u każdego, potem następna. Końca tej uczty nie doczekaliśmy, ale zawarliśmy wzrokowe przymierze z drobnymi,Chinkami, które obsługiwały gości.
Dzień znowu się kończy, jutro jedziemy na rodeo seniorów, eliminacje i finał.
niedziela, 11 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 comments:
Prześlij komentarz